Jezu, Rzym! I dlaczego nie zwiedzać Wiecznego Miasta

     Miesiąc i dwa tygodnie. Tyle dojrzewał we mnie post o Rzymie. Każdy spacer, każda panorama, każde nowe miejsce zamiast zbliżać, oddalało mnie od pisania o Wiecznym Mieście. Jezu, Rzym! Ktokolwiek zna mnie dłużej, wie, że o Rzymie wypowiadałam się albo wcale (zazwyczaj), albo źle (w chwilach poufnej szczerości). Wynikało to z prostego faktu, że Rzymu po prostu nie znałam. Byłam kiedyś przejazdem, na dwa dni, miasto mnie pożarło, przetrawiło i wypluło i, prócz wspomnień jak z widokówek, nie zostawiło we mnie nic oprócz pewności, że do Rzymu wrócę dopiero wtedy, gdy będę miała przynajmniej dwa tygodnie na spokojne poznanie miasta.

Widok z Tarasu Pincio nad Piazza del Popolo

    La Città Eterna musiała więc poczekać aż 7 długich lat na swoją kolej. Był Neapol, była Florencja, była Wenecja, było Bari, były setki innych miast i miasteczek, aż przyszło lato 2017, kiedy zdecydowaliśmy z Krzyśkiem, że pakujemy walizkę i dwa plecaki i przeprowadzamy się na dwa miesiące do Rzymu.
Ten czas wydał mi się godnym tego miasta. Jezu, Rzym!

Poziom patosu w najbliższych linijkach może przekroczyć zalecany poziom, więc rozregulujcie odbiorniki i czytajcie dalej!

     Rzym to miasto bez wstydu. I nie mam tu na myśli ani orgii, które pewnie odbywały się w Starożytności w Termach Karakalli, ani współczesnych imprez w barach LGBT na San Giovanni in Laterano. Rzym jest absolutnie, „rozbuchanie” piękny. Jest bytem, który na pierwszy rzut oka nie ma w sobie żadnej skromności, nie dawkuje wrażeń, atakuje ze wszystkich dział jednocześnie. Gdy na sekundę zamykasz usta otwarte godziny temu z wrażenia, objawia Ci się kolejna perła starożytności, średniowiecza, renesansu, baroku i znów usta otwierasz. Po kilku dniach, po pierwszej fali zachwytu, przychodzi druga fala: zaczynasz sobie uświadamiać, że możesz z tym pięknem obcować na co dzień, że te doskonałości architektury stoją tu od wieków, niektóre od dwudziestu, niektóre od pięciu, inne od trzech. I trwają tak obok siebie barokowe pałace, fontanny Berniniego, kopuły bazylik tuląc się do starożytnych ruin i klasycznych kolumn. 


Piazza Navona

      To niejednorodne piękno nie ma nic wspólnego z chaosem, daje tylko wyobrażenie tego, czym Rzym jest naprawdę: mieszanką kultur, zwyczajów, palimpsestem. Chaotyczni są, tak, ludzie, mieszkańcy: Rzym jest mieszanką kulturową, bo zawsze taką był, od starożytności. Próżno szukać tu spokojnych ulic, placów bez imigrantów, eleganckich restauracji obok których nie będzie sklepików „bangla” prowadzonych przez imigrantów z Bangladeszu. Więcej o Rzymie niż ogrodzone płotem Fora Rzymskie, po których z namaszczeniem przechadzają się turyści z selfie stickami, powie położona obok Via dei Fori Imperiali, pełna turystów, artystów ulicznych, imigrantów sprzedających wszystko, od wody po afrykańskie figurki, sobowtórów papieża Franciszka: Rzym to nie muzeum, to miasto, to jego mieszkańcy i odwiedzający je turyści. Można do Rzymu przyjechać na 3 dni, odhaczyć z listy wszystkie must see i odjechać. Można. Ale według mnie Rzymu nie należy zwiedzać, Rzym należy żyć. 

Via dei Fori Imperiali

    Nie będę opisywać po kolei wszystkich zabytków Rzymu: znajdziecie dziesiątki blogów na ten temat. Każde pogrubione w tekście miejsce przekierowuje jednak do wikipedii, gdzie możecie znaleźć podstawowe informacje na jego temat. To pierwszy z kilku postów o Rzymie, które napiszę, dziś będzie trochę impresji i szybko, bo rowerem!

Rzymem najlepiej cieszyć się na rowerze, późnym wieczorem: zero tłumów, zero korków!


     Każdy przewodnik (papierowy i ze skóry) jak mantrę będzie powtarzał, że na rowerze po Rzymie lepiej nie jeździć. Że samochody, że turyści, że skutery, że niebezpiecznie. To fakt, Amsterdamu się tu nie spodziewajcie, Google Maps nie pokaże drogi dla  rowerów (bo ich nie ma!), a kierowcy Cię obtrąbią. Ale absolutnie warto spróbować „ogarnąć” Rzym rowerem. Zrozumieć to miasto jako całość, o której pisałam wcześniej, w parę minut przenieść się ze Starożytności w Renesans i Barok, by na koniec zatopić się w cichą zieleń Awentynu lub Villi Borghese i podziwiać wszystko z góry.

Codziennie pokonuję podobną trasę:
zaczynam w okolicy Bazyliki Świętego Jana a Lateranie, pokonuję ruchliwe skrzyżowanie przy antycznej bramie miasta i zjeżdżam w dół, pod prąd, ulicą San Giovanni in Laterano, by w kilka minut zawstydziła mnie górująca nade mną bryła Amfiteatru Flawiuszy, czyli Koloseum. Od Koloseum pod rzymski tort, majestatyczne Altare della Patria, prowadzi mnie pyszna w swej bezczelności Via dei Fori Imperiali, aleja – marzenie Mussoliniego, która kosztowała „życie” całą dzielnicę Alessandrino (wyburzoną właśnie po to, by połączyć linią prostą Piazza Venezia i Koloseum).



Piazza Venezia

     Obok Altare della Patria skręcam w lewo i jadę w kierunku Teatro Marcello, przodka Koloseum, mijając po lewej olśniewające Wzgórze Kapitolińskie ze schodami Michała Anioła i Senatem. Po kilku minutach docieram już nad Tybr, bulwarem Lungotevere mogę pojechać aż pod Zamek Świętego Anioła i Watykan, albo zostać na Wyspie Tyberyjskiej lub przejść na Zatybrze, by zjeść kolację wśród Rzymian, a nie tylko turystów. 

Isola Tiberina

Zamek Św. Anioła

       Jeśli daję się porwać sercu miasta, nie skręcam nad Tybr, ale spod Altare della Patria ruszam prostą jak strzała Via del Corso, która prowadzi aż do Piazza del Popolo. Oczywiście nie jadę od razu tam. Przypinam rower pod jednym z setek sklepów położonych przy tej handlowej ulicy i pozwalam się „wciągnąć” Rzymowi w jego trzewia. Gubię się i trafiam raz pod Panteon, innym razem na Piazza Navona lub pod Schody Hiszpańskie, jeszcze innym razem szukając wytchnienia wchodzę do kościoła San Luigi dei Francesi, a tam bez pardonu atakuje mnie Caravaggio i trzy obrazy jego pędzla, m.in. sławne Powołanie św. Mateusza.

Piazza Barberini

Piazza di Spagna

Piazza Navona nocą
 Gdy już estetycznie wycieńczona szukam wreszcie jakiejś brzydkiej, brudnej ulicy, na której nie będzie nic prócz zamkniętych barów, Rzym podstępnie wypycha mnie przed Fontannę di Trevi, której na szczęście nie widzę w pełnej okazałości za dnia, bo szczelnie zasłaniają ją turyści. Poturbowana pięknem dojeżdżam ledwie żywa na Piazza del Popolo, gdzie znów fontanny, kamienice, pałace, kościoły, zrozpaczona uciekam po schodach, byle dalej od tego nieznośnego piękna, wbiegam na Pincio, patrzę w dół... a tam, Jezu, Rzym! Cały, caluśki, a Kopuła Bazyliki Św. Piotra śmieje się ze mnie, że jeszcze dziś jej nie widziałam! Więc zjeżdżam znów stamtąd, bulwarami nad Tybrem uciekam, nie patrzę nawet już, bo słabo od tego piękna, jeszcze, nie daj Boże, Palazzo della Giustizia zobaczę i uciekam, daleko, skupiam się na Tybrze, tej szalonej, nic nie robiącej sobie z miasta, rzeki („Ja byłem tu wcześniej niż Rzymianie!”), wyjeżdżam obok Circus Maximus („Jak dobrze, że zostało tylko trochę ruin i długie pole!”) i pcham do góry rower po Cilvo della Rocca Savella, by jak najszybciej znaleźć się na Awentynie, wbiec do Ogrodu Pomarańczy, usiąść na ławce (ale z dala od tarasu widokowego, bo już mi słabo!) i odpocząć od tego soczystego, żywego, wstrząsającego, ogłupiającego piękna!


Awentyn

Via Appia Antica

     Chyba po to Rzymianom tyle parków: by odpoczywać od piękna architektury. Wille-ogrody i parki: nie rezygnujcie z ich zwiedzania, jeśli jesteście w Rzymie. To ich Rzymianom zazdroszczę najbardziej. I faktu, że o zieleń w mieście się dba, nie zamyka się jej dla mieszkańców, a udostępnia, bo to ona sprawia, że w mieście chce się żyć. Mniejsze Villa Torlonia czy Celimontana, ogromna Doria Pamphilj i Borghese, wielki park Caffarella z Appia Antica czy Parco degli Acquedotti: są w zasięgu każdego Rzymianina, tu natura nie jest dozowana ani zabetonowywana. A jeśli park to za mało, to w kilkadziesiąt minut dojedziecie pociągiem na wybrzeże, a tam cała wieczność morza pozwoli Wam przetrawić to, co pokazał Wam Rzym. 

Tempietto
   Jezu, Rzym! Starożytne akwedukty na podwórkach, barokowe fontanny, z których wodę piją i Rzymianie, i ich pieski, egipskie obeliski na każdym większym placu. Ruiny Term czy Colosseo podstępnie wystające zza kamienic na horyzoncie. Rzym ogłupił mnie swoją harmonijną różnorodnością i zauroczył tym, że mimo milionów turystów rocznie, trzech milionów mieszkańców, całej administracji państwowej skupionej w jednym miejscu, w tym mieście da się ŻYĆ. I powtórzę raz jeszcze: Rzym może Was rozczarować, jeśli przyjedziecie tu na 3-4 dni, by „zaliczyć” wszystkie obowiązkowe miejsca. W te same miejsca, które chcecie zobaczyć, codziennie przychodzą tysiące turystów, nie dziwcie się więc tłumom, skoro sami je tworzycie. Gdy już jednak odhaczycie to, co zobaczyć trzeba, spróbujcie ŻYĆ Rzym. Pójść do trattorii na peryferiach centrum, spędzić kilka godzin w parku, wejść na kawę do brzydkiego baru pełnego starszych panów grających w karty, kupić chińskie badziewie na Piazza Vittorio lub pod Termini. I nie dziwcie się takiemu Rzymowi, to jest energia, która napędza Wieczne Miasto od tysiącleci i to ona będzie je napędzać po wieczność, gdy z Colosseo, Fontanny di Trevi i Schodów Hiszpańskich zostanie to, co z Forów Cesarskich.

Komentarze

Unknown pisze…
Niesamowity opis...prawie jakbym tam był...i jest dokładnie tak jak to Pani opisuje...byłem kilka lat temu właśnie przejazdem w Rzymie i mnie przytłoczył dlatego kiedyś na pewno wrócę na dłużej bo...muszę :)
Moje zdjęcie
Paulina
Ciao a tutti! Lektorka języka włoskiego, pasjonatka kultury i języka Włoch oraz metodyki nauczania języków obcych. Spotkać mnie można w najlepszych szkołach językowych Krakowa, a ostatnio również na youtube (italyolo!). Gdy mogę, uciekam do Włoch ;) Zapraszam do obserwowania moich poczynań w sieci, a także na lekcje ze mną w Krakowie i na Skype! ;)

Zajrzyj jeszcze tu!